Wharton
zabiera mnie zawsze w podróż niezwykłą i jeszcze nigdy mnie nie
rozczarował. Jego twórczość jest dla mnie zupełnie wyjątkowym
doznaniem, niemal intymnym. Sięgam po jego powieści kiedy
potrzebuję tego charakterystycznego ciepła, szczerości,
intymności, po prostu... spokoju. Z tym właśnie kojarzy mi się
jego nazwisko. Do tego jest również artystą. Takim, co wiąże
sztalugi na plecach i jeździ swoim motocyklem po Paryżu w
poszukiwaniu inspirujących miejsc i ludzi do malowania. No, jak go
nie kochać? Moja miłość do Whartona nie jest pewnie dla Was
niczym nowym. Jednak któż potrafi równie pięknie opowiadać o
procesie twórczym?
Dlatego,
pozwólcie, że dzisiaj oddam głos właśnie jemu. Posłuchajcie,
jak pięknie opowiada o malowaniu i jak bardzo osobisty jest jego
stosunek do sztuki.
Autoportrety to zdecydowanie najciekawsze obrazy. (…). Są równocześnie aktywne i pasywne, ciało i umysł postrzegają umysł poprzez ciało, oko maluje oko, które je widzi. Z autoportretu można dowiedzieć się wszystkiego; tego, jaki malarz jest, a jaki chciałby być; jak maluje, a jak chciałby malować, wszystko w tym samym miejscu i w tym samym czasie.*
Kiedy maluję kogoś innego, jesteśmy bardzo blisko siebie, model, ja, sztalugi, tworzymy trójkąt, dotykamy się kolanami, zaplątani w siebie, przytuleni do sztalug. Potrzebujemy zbliżyć się, w przeciwnym razie mogę tylko patrzeć. A samo patrzenie podobne jest do obliczania, mierzenia czy opisywania, a może, co jest jeszcze gorsze, do szacowania.*
Jest to swego rodzaju osmoza, ludzie pozostają przeze mnie przefiltrowani. Nigdy nie zdarza mi się malować i patrzeć równocześnie. Maluję jak we śnie, absorbując moich modeli, jestem przez nich absorbowany. Stają się krwią, komórkami, związkami chemicznymi, elektrycznością w moim mózgu. Przechodzą przeze mnie, mieszają się ze mną, moimi kationami i anionami, moimi łańcuchami węglowodanów, chemicznymi bankami pamięci. Przez chwilę wszystko wrze dziko, a potem spływa po moich nerwach, wzdłuż ramienia do koniuszków palców i dalej do pędzla. Z pędzla wylewają się kolory i światło kierowane przez mój mózg, moje ciało, moją psychikę, przed moimi oczami, a wzrok mam zamglony przez modela, kogoś, nie mnie; wspomaga, przemienia mnie, symbiotycznie, trochę kanibalizmu z odrobiną rzymskiego pogaństwa.*
… naśladowanie życia nie ma sensu, podobnie jak jego odtwarzanie, muszę je wynaleźć, wyobrazić sobie na nowo. Nie oznacza to malowania abstrakcyjnych przedmiotów ani teatralnych przekształceń czy wysilonych intelektualnie prób kompozycji. Wszystko to jedynie proste chwyty, techniki uniku. Trzeba pokazać życie takim, jakim się je widzi, jak się je odczuwa.*
Werniks
nie jest jedynie opowieścią o życiu artysty, jego stosunku do
pracy i samej sztuki. To także powieść o przemijaniu, miłości,
spełnianiu swoich marzeń, przekraczaniu granic i chyba o tym, co
dzisiaj najtrudniejsze, życiu w taki sposób, w jaki chcemy żyć, a
nie w taki, jaki narzuca nam konsumpcyjna rzeczywistość.
Mam
nadzieję, że mimo opinii, że Wharton to nudziarz,
każda jego książka jest taka sama, pozbawiona akcji i ciągnie
się, jak spaghetti, to nie przestaniemy go czytać. To naprawdę
mądry i wrażliwy mężczyzna.
* Werniks, William Wharton, Poznań 1994
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz