wtorek, 30 lipca 2013

Jako człowiek dobrze obeznany z moskiewskim życiem teatralnym, mogę zaręczyć, że ani takie teatry, ani tacy ludzie, jakich nieboszczyk opisał w swojej powieści, nigdy w rzeczywistości nie istnieli.*

Bułhakow. To nazwisko budzi we mnie wiele pozytywnych odczuć. Chociaż, poza Powieścią teatralną, przeczytałam dotychczas tylko Mistrza i Małgorzatę, to mogę spokojnie powiedzieć, uwielbiam każde jego słowo. Jest moim literackim Mistrzem. 

A jednak do Powieści teatralnej długo dojrzewałam. Zanim po nią sięgnęłam, przeleżała na półce dobry rok czasu. Kupiłam ją za symboliczną złotówkę w bibliotece w zeszłe wakacje, i tak sobie czekała.

Na pierwszy rzut oka jest to opowieść o Siergieju Leontjewiczu Maksudowie. Nie był on wybitnym pisarzem. Wręcz przeciwnie, z prawdziwym kunsztem pisarskim miał niewiele wspólnego. Mam wrażenie, że wszystko, co go w związku z jego literacką karierą spotkało, było dziełem dziwacznego przypadku. Przyznaję szczerze, że znając Mistrza i Małgorzatę, oczekiwałam momentami jakiegoś bardziej wyrafinowanego spisku, ale nic się takiego nie wydarzyło. Wygląda na to, że Maksudow miał takie „szczęście”. Najpierw, jakiś niezwykły wewnętrzny przymus „zmusił” go do napisania powieści. Fatalnej powieści. Nudnej, nabazgranej okropnym, prostym i mało wyrafinowanym językiem. A mimo to, miał ogromną nadzieję na jej wydanie. Czy nie jest tak z każdym pisarzem? Każdy przecież chce, aby jego dzieło zostało opublikowane, mało który tak naprawdę pisze do szuflady. Jednak to nie owa językowa fatalność stoi na przeszkodzie opublikowania powieści, ale... cenzura.
Znowu wewnętrzny przymus każe Maskudowi pisać. Tym razem na podstawie powieści powstaje sztuka teatralna. Być może jest równie słaba, jednak sztuką bardzo szybko zainteresował się Teatr Niezależny. Początkowo Maskudow jest zafascynowany teatrem, zachłannie chłonie jego atmosferę. Szybko zostaje sprowadzony na ziemię i poznaje brutalne prawa, którymi rządzi się teatralne życie. Ciągłe zmiany w sztuce, sprawiające, że sztuka przestaje być sztuką Maskudowa. Bo przecież, skoro najważniejsi aktorzy teatru są starszymi mężczyznami, to jak bohaterem sztuki może być młodzieniec? Co ma robić starszyzna? Ustąpić miejsca młodym? Zejść ze sceny? Iść na emeryturę i zająć się plewieniem ogródka? Jakże aktualne są dzisiaj te problemy, i to nawet nie tylko w kontekście teatru, ale naszej codzienności i ciągle wydłużającego się życia przeciętnego człowieka.
Tak więc, Maskudow szybko traci miłość do teatru. Powieść nie ma końca. Chociaż właściwie zakończeniem jest przedmowa Bułhakowa.

Bułhakow izoluje się od słów napisanych przez Maskudowa, narratora powieści. Podkreśla, że tylko dokonał niezbędnych poprawek w notatkach Maskudowa. Mimo to, uznajemy Powieść teatralną za powieść autobiograficzną. Problemy Bułhakowa z wydaniem jego powieści nie są żadną tajemnicą, jak również jego współpraca z Moskiewskim Teatrem Artystycznym.
Ciągle chodzi mi po głowie pytanie, dlaczego przedstawił siebie jako tak nieporadnego i beznadziejnego pisarza?
A zatem notatki Maksudowa są jedynie płodem jego wyobraźni. Dodajmy - chorej wyobraźni, Siergiej Leontjewicz cierpiał bowiem na chorobę, noszącą wielce niemiłą nazwę melancholii.*

Powieść teatralna, to książka, której czytanie, mimo braku dynamicznej akcji, jest niezwykłą przyjemnością, literacką ucztą. Wewnętrzne przemyślenia Maskudowa są mistrzostwem, nawet jeśli prowadzone są w nieco senny sposób. Pomiędzy wierszami poznajemy Bułhakowa i jego stosunek do literackiego i teatralnego świata i rzeczywistości, w której przyszło mu tworzyć. 


 * Michaił Bułkow, Powieść teatralna

wtorek, 23 lipca 2013

Kiedy spaceruję uliczkami Krakowa czuję się jakbym była cały czas zakochana. Czy tyle endorfin może być skutkiem po prostu bycia? Niektórzy pytają, czy jestem pierwszy raz w Krakowie. Nie, ale każdego dnia odkrywam coś nowego, zauważam nowe naczółki, gzymsy, kościelne szkarpy. Nawet okienne obramienia są piękne, jeśli tylko chce się to dostrzec.
Strasznie dużo emocji w tym moim byciu tutaj. I bardzo dużo mnie. Już dawno nie czułam, że wszystko jest tak bardzo zależne ode mnie i na wyciągnięcie ręki.
 

sobota, 20 lipca 2013

Słoneczniki

Uważam, że opisywanie książek należy rozpocząć tuż po zakończeniu czytania. Relacja jest wtedy świeża i łatwiej przychodzi jej napisanie. Jednak, jak już Wam o tym wspomniałam, nie dałam rady dotaszczyć jeszcze tej książki do Krakowa. Dzisiaj, wykorzystując swój jednodniowy pobyt w domu, próbuje coś tam o niej stworzyć. Już trochę zapomniałam o emocjach jakie towarzyszyły mi w czasie jej czytania. Czy nie jest to najlepsza opinia? Czy nie macie tak, że są książki, o których, gdy tylko sobie przypominacie, macie motyle w brzuchu? No właśnie... Są książki, które wywołują we mnie skojarzenia podobne do pierwszych pocałunków, tych nieśmiałych, kiedy te przysłowiowe motyle łaskoczą przyjemnie.
A książka, o której zaraz opowiem... Może po kolei?

Rozjarzone słoneczniki, które wyrwane z ziemi, uwięzione w glinianym dzbanku powinny być smutne i zapomniane. Nie były. Wiły się jak żywe, a ich żółty kolor był tak promienny, tak nieujarzmiony - och, że aż chciałam ich dotknąć, Chciałam przesunąć palcami po płótnie, poczuć jego szorstkość, każdą grudkę farby, każdy wir i maźnięcie. Musnąć pieszczotliwie każdą linię i wypukłość, naniesioną jego ręką, prześledzić błękitne litery jego imienia.

Źródło: lubimyczytac.pl
Bohater, którego dzieła znają chyba wszyscy. Możemy mieć kubek z jego słonecznikami. Ręcznik, poduszkę, talerz. Ja mam pudełko, które sama zrobiłam. Nieistotne.
Vincent van Gogh. Wszyscy dobrze znamy tego pana.
Historia, którą także znamy wszyscy. Vincent van Gogh wręcza swojej ukochanej prostytutce Racheli zawiniątko. Tak, to jego ucho.
Jednak dlaczego by tak wszystko upraszczać? Może prostytutka wcale nie była zwykłą prostytutką, ale kimś ważnym dla niego? Może nie bez powodu to akurat ucho Vincent podarował dziewczynie?
 
Słoneczniki Sheremy Bundrick to opowieść skupiająca się głównie na etapie życia artysty w Arles. Narracja dosyć interesująca, bo historię poznajemy oczami właśnie Racheli, owej prostytutki. Są to jakby jej wspomnienia.

Słoneczniki w tej opowieści są kluczowym obrazem. Przewijają się przez wiele stron. Wyjątkowe są dla naszej narratorki, Racheli, ponieważ kojarzą jej się z rodzinnymi stronami. Wyjątkowe są również dla Gauguin'a, o którym wiemy, że przez jakiś czas gościł w żółtym domu i być może to on stał się przyczyną, dla której van Gogh obciął sobie ucho.

Autorka podkreśla, że wszelkie postacie w tej książce są fikcyjnie. Myślę, że dobrze zrobiła pisząc to. Pamiętajmy, nie mamy w rękach biografii a jedynie opowieść inspirowaną życiem artysty. Wiele tutaj fikcji i sam Vincent jest postacią nieco fikcyjną. Przecież skąd wiemy jakby zareagował na te wydarzenia, które autorka wymyśliła?
Trochę mnie dziwi, że Sheremy Bundrick, jako historyk sztuki, zdecydowała się napisać tą opowieść. Jak już wspomniałam, w większości jest fikcją a poza tym wyszło tutaj trochę takie tkliwe romansidło.
Jednak jako historyk sztuki wykreowała wiele fantastycznych, chociaż krótkich, to niezwykle trafnych opisów dzieł van Gogha. Te opisy są pełne jakieś takiej czułości i intymności. Spoglądamy na znane nam od dawna obrazy, oczami kobiety, która kocha artystę. To jest zdecydowany plus tej powieści.
Plusem jest także to, co zawsze podkreślam, przy tego typu opowieściach, że pobudzają nas do szukania i zadania sobie pytania: Czy tak było naprawdę? Zaczynamy wtedy wertować inne książki i przeszukiwać internet, aby odnaleźć przynajmniej podstawowe informacje o bohaterze książki. Zdaję sobie sprawę, że istnieje także ryzyko, że nikt z osób, które przeczyta tą książkę, nie pomyśli nawet, że to fikcja i będzie żyła w przekonaniu, że ta romantyczna historia wydarzyła się naprawdę.

Jak już przed chwilą napisałam, jest to romantyczna historia. Dla mnie trochę wybielająca Vincenta, bardzo po ludzku traktująca jego chorobę.

Podsumowując, całkiem niezła opowiastka do poczytania w drodze do pracy albo na plaży. Jednak nie oczekujmy zbyt wiele. Momentami tkliwa tak bardzo jak się tylko da, momentami ekscytująca, a czasem po prostu może nas nieco nudzić.




środa, 10 lipca 2013

Notes prowansalski i inne radości

Przyjemny dzień. Kameralnie, bez nadmiernej słodyczy, bez sztucznych uśmiechów. Spokojnie, tak po prostu. Jakby to było takie normalne i przyjemne kończyć dwadzieścia dwa lata.
Był słonecznikowy tort, któremu nie zdążyłam zrobić zdjęcia zanim go zjedliśmy i piękny słonecznik w prezencie. Swoją drogą, skąd wiedział, że kocham słoneczniki?

Lubię otrzymywać prezenty. Nie chodzi mi tutaj o prezenty, jako pewne materialne i namacalne przedmioty świadczące o jakimś tam statusie obdarowującego (czasem bardziej niż obdarowanego), ale o podarunki przemyślane i od serca. Takie, które mówią, że obdarowujący nas zna bądź pragnie poznać. Zna nasze gusta, upodobania, marzenia... Lubię, gdy podarunki zaskakują i są osobiste. Takie najbardziej zapamiętuję. Pióro z Watermana, które cudownie służy mi do dziś. Gdy nim piszę, przypominam sobie swoją radość już na widok samej niebieskiej torebki i tą myśl, o tym, jaki skarb się tam chowa. Jest moją pamiątką. To był prezent od najważniejszych dla mnie osób. Nic nie musiałam mówić. Oni po prostu wiedzieli. Babcia zawsze wiedziała.
Równie zaskoczona byłam, gdy jakiś czas później od innej Ważnej Osoby dostałam do niego pompkę i kałamarz z atramentem w kolorze encre bleu. Chociaż dostałam w życiu wiele niezwykłych prezentów, trafionych i cudownych, to ten jest najbardziej mój. Może komuś się to wydawać błahe, ale dla mnie to było coś bardzo wyjątkowego, bardzo osobistego i wzruszającego.

Dzisiaj otrzymałam już kolejny kałamarz atramentu. W sumie jest to teraz jedna z tych rzeczy, która zawsze będzie stanowiła dla mnie miły podarunek. Jest taka lista rzeczy, która mnie zawsze ucieszy. Do niej należy właśnie atrament encre bleu.

Zaskoczona zostałam jednak czym innym. Słonecznikiem, to już wiadomo, ale stałam się posiadaczką Notesu Prowansalskiego. Jest wyjątkowy. Pięknie wydany, doskonałe fragmenty szkiców Adama Wodnickiego, zdjęcia prowansalskiej Francji, zapach... Ma zdumiewający zapach, świeżo drukowanej książki. A przecież to notes. Jeszcze nie wiem, jakie moje myśli są godne tak pięknej oprawy, ale myślę, że wkrótce znajdzie swoje zastosowanie. Cieszy mnie to, że w świecie wszechpanującego kiczu i takiej okropnej tandety, powstają przedmioty po prostu... piękne i pełne takiego czarującego klimatu, tym bardziej, jeśli jest to... notes.

Można pomyśleć, że coś ze mną nie tak. Bo przecież, ile radości może sprawić człowiekowi notes i kałamarz atramentu encre bleu? Jednak, nieskromnie przyznam, że lubię w sobie tą umiejętność cieszenia się takimi drobnostkami i ciągle staram się doszukiwać radości w tym, co mnie otacza.

Wszystkiego dobrego z okazji moich dwudziestych drugich urodzin!

(swoją drogą, nadal się czuję tak samo, jak wtedy kiedy miałam 17 lat, więc może czas stoi jednak w miejscu?)

sobota, 6 lipca 2013

Kraków

W Krakowie czuję się już jak w domu. Dobrze mi tam. Lubię ten moment kiedy wysiadam z autobusu, przedzieram się przez tunel, przed galerią skręcam, idę chwilę wzdłuż peronów i już jestem w zupełnie innej rzeczywistości.
Lubię także spędzać czas w redakcji. Nawet jeśli nie robię tam nie wiadomo jak ekscytujących rzeczy. Po prostu lubię tam przebywać. Chyba też coraz lepiej sobie radzę. Ostatnio z ust Pana Redaktora padła nawet pochwała. Zresztą panuje tu bardzo przyjemna atmosfera.
Lubię również tą chwilę, kiedy wychodzę z redakcji i kieruję się w stronę Wisły i spaceruję Bulwarem Rodła a następnie Czerwińskim. Aż do Paulinów. Wybieram wąskie uliczki, w które turyści się nie zapuszczają. Bez ulotkarzy i restauracyjnych zachęcaczy. Wbrew pozorom są jeszcze takie miejsca. Szczególnie na Kazimierzu.
Jeszcze są muzea. Tutaj też zdarzają się perełki. O jednej z nich chcę Wam opowiedzieć coś więcej, ale to dopiero, kiedy odeśpię tych kilka zwariowanych dni. Niezwykłe miejsce. Nie tylko dla miłośników sztuki, ale również tych, co kochają dobrą książkę.
Trzymajcie się ciepło!